Wiktor Świetlik o Władysławie Stasiaku
Długo zwlekałem z tym wpisem. Po tym co wydarzyło się wczoraj nie jest łatwo się pozbierać. - On miał w tym plan, którego ty nie pojmiesz – przekonuje mnie mój współpracownik Piotr. To samo przebija z wypowiedzi Tomka Terlikowskiego, Szymona Hołowni, którzy mają szczęście otrzymywać łaskę wiary, a nawet z słów tych, którzy dysponują darem optymizmu w każdej sytuacji. Bardzo Wam zazdroszczę, ale z jednym i drugim u mnie ostatnio cienko i dlatego tym bardziej słabo sobie radzę z sytuacją, w której nagle zniknęli ludzie, których utożsamiałem jako niewielu – pomimo rozlicznych różnic – z tym w co wierzę. Z ideą państwa, silnego swoimi instytucjami, służącego obywatelom, będącego dla nich schronieniem, źródłem szczęścia, ale i wartością i obowiązkiem. Jak choćby Annę Walentynowicz, Lecha Kaczyńskiego, Janusza Kurtykę, Janusza Kochanowskiego i Władysława Stasiaka.
Skupię się na tym ostatnim i właściwie to jemu miałem poświęcić cały ten wpis. Uważam, że jestem mu to winien, a poza tym ja też chciałbym zamienić bezsens tej tragedii w jakąś wartość. Chciałbym, choć podjąć próbę zdyskontowania tego czego zdyskontować się nie da. Wiem, że to niemożliwe ale mimo to podejmę próbę. Jako dziennikarz w ostatnim czasie z żadnym innym polskim politykiem nie miałem tak częstego i dobrego kontaktu jak z Władysławem Stasiakiem. Odkrywałem, że wszystko to za co jest krytykowany przez część swojego środowiska jest jego zaletą. Kompletnie nie rozumiał polityki w sensie gry partyjnej, sztuki manipulacji, szachów personaliami. Podczas rozmowy o tym nudził się szybko i przechodził w zupełnie inne sfery – do konkretnych ustaw, tego co trzeba w nich poprawić, do instytucji państwowych, bezpieczeństwa, budżetu.
Pochodził z Wrocławia, kończył tam historię, pytałem się kiedyś kilku tamtejszych polityków o Stasiaka – wszyscy mówili o nim z szacunkiem.
Wzbudził moją sympatię kiedy go jeszcze nie znałem, a właściwie kiedy go właśnie poznałem, jeszcze jako wiceprezydenta Warszawy. Odpowiadał za bezpieczeństwo w takim okresie kiedy straż miejska na chwilę przestała zajmować się wyłącznie wypisywaniem mandatów, a w bramy na Grochowie, gdzie mieszam, zaczęły zaglądać piesze patrole. Jako wiceminister, a potem szef MSWiA w rządach Kazimierza Marcinkiewcza i Jarosława Kaczyńskiego kompletnie odpuścił sobie politykę, a skupiał się na pracy. Opracowywał reformę policji, chciał wprowadzić nową ustawę o bezpieczeństwie narodowym, stworzyć jednolite centrum zarządzania kryzysowego, które miało realnie wzmacniać władzę w państwie. Uważał, że policja powinna być blisko ludzi, i że państwo powinno być ich blisko. Nie był fanem mandatów za parkowanie, był za to fanem walki z przestępczością zaczynającej się od walki z chuligaństwem, uliczną agresją, jego idolem był Rudolph Guliani. Chciał zburzyć mur między obywatelami a władzą. Ostatnio opowiadał mi zabawną historię z niedawna. Wędrując którąś ze starszych uliczek Warszawy przystanął naprzeciwko bramy, w której kilku starszych żuli raczyło się wódką czy jakimiś jabolami. Jeden z nich napotkał spojrzenie Stasiaka, przez chwilę patrzyli sobie w oczy. W końcu obywatel z bramy najwyraźniej skonstatował, że zna tę twarz, ale najwyraźniej nie mógł sobie przypomnieć skąd, i nagle opromieniał. Podszedł do Stasiaka i zapewnił: „Panie komendancie, proszę się nie martwić, tutaj pełny porządek, wszystkiego pilnujemy.” Stasiak potrafił godzinami ślęczeć nad kolejnymi ustawami budżetowymi, śledzić proces legislacyjny, rozważać słabości systemu bezpieczeństwa państwa. On pierwszy – jako szef BBN – odkrył braki w budżecie MON. Jakby minister Klich go wcześniej posłuchał uniknąłby potem wielu problemów przy okazji cięć w resortach i bliansowaniu budżetów.
Stasiak był pod dużym wpływem książki Fukuyamy „Budowanie państwa. Władza i ład międzynarodowy w XXI wieku”, która była peanem na rzecz silnych instytucji – i zresztą w obliczu ostatniego kryzysu okazała się względnie prorocza ( w przeciwieństwie do „Końca cywilizacji”).
Ostatnio był szefem kancelarii świętej pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Kiedy nim został zaprosił mnie na obiad w prezydenckiej rezydencji – hotelu przy ulicy Klonowej (gdzie często też organizował konferencje i śniadania prasowe dla dziennikarzy). W obszernym hotelowym pokoju, pośrodku, stał nakryty stół i dwa krzesła. Było to wszystko tak krępujące, że jedliśmy w milczeniu dopóki ministrowi nie zadzwoniła komórka, nie przeprosił na chwilę odbierając telefon od prezydenta, i nie wyszedł jakoś nieszczęśliwie zatrzaskując mnie w owym pokoju – jadalni. Kiedy już zostałem uwolniony stanęliśmy sobie z kieliszkami wody (był abstynentem albo prawie-abstynentem) w korytarzu i normalnie pogadaliśmy. W przeciwieństwie do poprzedników nie brał udziału w grach pałacowych, podchodach politycznych, rozgrywkach. Z ogromną korzyścią dla siebie i dla swojego szefa. Czasem mu trochę – jak wszystkim - dokuczałem w złośliwych komentarzach, ale traktował to nader pobłażliwie. Przegadałem z nim naprawdę wiele godzin i nie przypominam sobie, żeby o kimś wypowiadał się z pogardą lub wrogością. Wiem, że o właśnie zmarłych pisze się dobrze albo wcale, ale chyba każdy kto choć trochę znał ministra Stasiaka przyzna mi rację.
Miał być kandydatem na prezydenta Warszawy. Chyba miał nikłe szanse na zwycięstwo, ale wyobrażałem sobie, że może stworzy jakiś think-tank, będzie wyjątkowo wartościowym ekspertem, albo urzędnikiem. Myślałem, że już zawsze będę mógł czasami do niego zadzwonić i poprosić o egzegezę zawiłości ustawy budżetowej, albo pogadać o tym, gdzie powinno się zbudować nowe lotnisko i podyskutować o Merkel i Łukaszence lub kondycji armii. W tę przeklętą sobotę, gdy usłyszałem o katastrofie początkowo nie wymieniano jego nazwiska wśród pasażerów samolotu więc łapiąc się resztek nadziei próbowałem się do niego dodzwonić. Niestety był tam. Dziś mam nadzieję, że jest gdzieś Tam, gdziekolwiek by to nie było. A my zostaliśmy tutaj z naszymi potępieńczymi swarami i być może powinniśmy choć trochę postarać się dla tego kraju. Byśmy nie zmarnowali Ich śmierci i własnego życia.